Lubisz duże rozmiary? W końcu nazwa zespołu zobowiązuje...
(Śmiech) Nie tyle że lubię, ile sam jestem w rozmiarze dwa razy XL. Duże, duże zdecydowanie duże - duże jest ładne, duże jest piękne. Mam takie amerykańskie podejście do tematu – Amerykanie lubią duże porcje. Na przykład nie lubię takich małych drineczków - jeśli drink to musi być duży, nie lubię drinków z lodem – w takich najczęściej jest mało alkoholu. Porcja w knajpie także musi być słuszna – nie lubię kuchni minimalistycznej gdzie płacisz 500 zł a dostajesz stek o średnicy trzech centymetrów… Zdecydowanie duże rozmiary.
Czyli bardziej schabowy niż sushi?
Schabowy jedliśmy przez całe życie… A jeżeli sushi to duża porcja oczywiście… Poza tym sama nazwa „Big Cyc” - wszystko musi być duże.
Skąd pomysł na nazwę?
Tutaj jest kilka tropów - my dorabiamy ideologię, że chodziło o Leonida Breżniewa, który w latach osiemdziesiątych był takim Kaczorem Donaldem socjalizmu - nosił dużo medali na swoim torsie, niektóre nawet na swoich plecach przypinał - czyli żeby to udźwignąć trzeba było mieć „big cyc”. Ale prawdziwa wersja jest taka, że koledzy kiedyś zastanawiali się nad nazwą zespołu i przypomnieli sobie o pewnym filmie akcji dla dorosłych i doszli do wniosku, że to byłoby dobre ale nie „tits” tylko dodamy do tego po polsku „cyc”. Więc powstało takie międzynarodowe skrzyżowanie i to zawsze intryguje bo „cyc” to Polacy wiedzą o co chodzi, a za granicą nie. Tajemnicę tego słowa wytłumaczył nam kiedyś profesor Miodek – to jest słoworód naturalny, czyli to słowo pochodzi od „cyckania”, „ssania” to jest dźwiękonaśladowcze. Zwróćcie uwagę, że we wszystkich językach jest podobnie – po angielsku „tits”, po niemiecku „titten”, po słowacku „cumlík” itd. To wszystko związane jest z ssaniem, cyckaniem… Także pochodzenie tego słowa jest jak najbardziej szlachetne – wszyscy mężczyźni są dziećmi swoich matek. Matki szczególnie nad synami rozkładają ten parasol ochronny – ja się wywodzę z pokolenia, które było karmione naturalna damską piersią a nie sztucznym mlekiem z butelki. Sztuczne smoczki niszczą inteligencję i wyrabiają zły zgryz. Hasłem „Big Cyca” był kiedyś powrót do naturalnego karmienia piersią. Do dziś ta nazwa wzbudza uśmiech – jest taka międzynarodowa – niedawno graliśmy w Chicago, ludzie widzą, że gitary i zaciekawieni pytają jaka nazwa kiedy mówimy, że „Big Tits” to już na starcie są zachwyceni.
W Twoim życiu samochód jest ważny czy najważniejszy?
Ważny, ja nie mam fioła na punkcie samochodów. Powiem więcej – od razu się przyznam – kompletnie nie znam się na motoryzacji. Moja żona wie, co jest w silniku i co on ma a czego nie ma a co powinien mieć. Dla mnie samochód to czysto praktyczna sprawa...
Czyli żona wybierała Ci samochód?
Żona protestowała przeciwko Pajero - ja się uparłem, że jednak ma być ten model. Ona w końcu to zaakceptowała - przecież w związku musi być akceptacja. Dla mnie samochód nigdy nie służył do budowania osobowości. Są ludzie, którzy potrzebują takich zewnętrznych oznak bycia kimś… Malują swoje auta, doczepiają pięćdziesiątą antenkę, robią z tych samochodów odrzutowiec - to mnie zawsze śmieszyło kiedy widziałem, że ktoś ma małego Fiata a na nim podoczepiane pięćset gadżetów – próbuje w ten sposób z samolotu zrobić rakietę kosmiczną. Prawda jest taka, że ja po prostu strasznie dużo jeżdżę - jestem człowiekiem w trasie. Można powiedzieć, że 25 lat temu wyszedłem z domu i do tej pory nie wróciłem – to są imprezy, koncerty, nagrania. Dużo jeżdżę z zespołem, ale mnóstwo kilometrów pokonuję też indywidualnie bo mam występy solowe i rożne aktywności poza „Big Cycem”. Stwierdziłem, że musze mieć dobre auto - stąd Mitsubishi Pajero.
Najpierw jako początkujący student i artysta jeździłem polonezem ojca, był także fiat 125p kupiony przez tatę, który był marynarzem a w czasach PRL wszyscy marynarze byli przemytnikami, więc mój tata przemycał krem nivea do krajów arabskich - tak się dorobił i za bony PKO kupił dużego Fiata. Prawo jazdy zrobiłem bardzo szybko mając 17 lat. Zresztą żeby było ciekawiej prawko zdobywałem w stanie wojennym w 1982 roku. Lekcji udzielał mi ubek - wtedy było cos takiego jak Liga Obrony Kraju a tam pracowali milicjanci, ubecy. Facet był typowym ubekiem z wąchem - cały kurs polegał na tym, że jeździliśmy i załatwialiśmy jego sprawy - a to do zegarmistrza, a to spotykał się z jakimiś agentami. W każdym razie prawo jazdy zrobiłem w dziwnych warunkach.
Wreszcie w latach 90. słynne składaki - opel corsa czarny, składak, po naszym przaśnym PRL-u był lukstorpedą. Później no niestety biję się w piersi i to mogę przyznać oficjalnie – błąd młodości, czyli Renault. Żona namówiła mnie na Renault Megane - bardzo kobiecy. Ten samochód był ładny, ale jak to zresztą pięknie Paweł Huelle napisał w książce „Mercedes-Benz”, że francuskie perfumy OK. ale francuska motoryzacja niekoniecznie. To Renault co chwilę miało coś z elektroniką - a to mu 2 centymetry śniegu już przeszkadzały i takie tam...
Po Renault postanowiłem kupić Opla Vectrę - wydawało mi się, że jest to klasa wyżej. Niestety ten także nie wytrzymał – po 100 tys. km wysiadła w nim pompa wodna, a przy 150 tys. km myślałem, że już kompletnie się rozsypie. Cóż ja specjalnie nie szanuję samochodów - nie jestem tym kolesiem, który pucuje auto.
Potem akcja Volvo S80 - pamiętam, że byłem dumny z tego auta bo wydawało mi się, że jest bezpieczne i takie, które sobie poradzi w każdej sytuacji w trasie. Tym samochodem zostałem zaproszony do programu motoryzacyjnego, który prowadziła Martyna Wojciechowska. Wiadomo wywiady robione taśmą – przede mną był Tede, który przyjechał czymś terenowym, wymalowanym do którego było dospawane pięćdziesiąt rur, rogi i pięć grillów z przodu. A po mnie był Saleta - jego fura to był olbrzymi potwór, nawet nie widziałem co to za marka, jakiś terenowy amerykański stwór. Przypominał już samolot.
A pomiędzy nimi ja taki dumny tym swoim nowiutkim S80, z salonu - miał może miesiąc. Pierwsze pytanie Martyny brzmiało „Skiba, dlaczego kupiłeś sobie takie beznadziejne auto?” Nie chodziło jej o to, że Volvo to zły samochód, tylko bardziej, że to pojazd mieszczański dla facetów w szelkach a nie dla rockendrolowca Skiby.
Właśnie to jest takie myślenie kategoriami, że jeśli klaun w cyrku występuje to on tego pomidora z nosa nie ściąga i z tym pomidorem w domu zmywa talerze lub odkurza mieszkanie. Cóż, to Volvo jakoś tam się sprawdziło, ale po 200 tys. km pewne rzeczy zaczęły wysiadać i nasze drogi mu się przysłużyły.
Mieszkam na rogatkach Gdańska, gdzie ciągle w tej okolicy coś się buduje - dojazd przez betonowe płyty, dziury. No i w ogóle jazda w trasie - w terenie. Nie zawsze występuję się w Warszawie czy Krakowie, bardzo często gramy w miejscowościach, których nie ma na mapach, najwyżej na wojskowych, ukrytych w głębokim lesie… Nasza menedżerka jest wspaniałą kobietą, która potrafi sprzedać zespół do takich miejsc, gdzie już nawigacja wysiada i szuka Eskimosów. Stąd wybór padł na Mitsubishi Pajero, powiem szczerze, że zastanawiałem się także nad Mercedesem GLK, ale ten model miał mało miejsca z tyłu. Ja potrzebuję większy bagażnik – co prawda koledzy z zespołu śmieją się, że kupiłem autobus. Ale siedmioma miejscami na pokładzie nie gardzą, kiedy są w potrzebie. Ja w Pajero czuję się dobrze, na razie zrobiłem nim pięć tysięcy kilometrów. Mocny turbodiesel plus automat – dla mnie to komfortowa, mocna maszyna.
Czyli lubisz wcisnąć gaz do dechy?
Tak, ale nie jestem z gatunku ścigantów. Staram się jeździć bezpiecznie, dlatego, że podstawą sukcesu jest dojazd do celu. W Polsce ciężko jest wciskać, to bez sensu – dlatego, że z kolesiem, który cię właśnie wyprzedził spotkasz się za chwilę na czerwonych światłach. To przyspieszenie, moc są potrzebne dla bezpieczeństwa – czasem wyprzedzasz np. traktor i wtedy trzeba docisnąć. Polskie szosy to nie są autostrady, czy drogi szybkiego ruchu a wiadomo, że najwięcej wypadków jest przy wyprzedzaniu - dlatego te manewry trzeba robić bezpiecznie.
Przygoda motoryzacyjna? Urwane koło, zgubiony silnik? Stłuczka z UFO?
Oooooo duuużo miałem takich historii. Pierwsza z brzegu przydarzyła się w centrum Warszawy - piękny dzień, piątek, tłumy przejeżdżających a ja złapałem gumę. Zjechałem do zatoczki i zacząłem operację „wymiana koła” – nie byłem w tym zbyt biegły. Akcja trwała niemal 2 godziny – teraz pewnie zrobiłbym to w 20 minut. Był to spektakl dla miasta - pech chciał, że wydarzyło się to przy światłach. Wszyscy stawali – robili zdjęcia, machali, trąbili i pozdrawiali. Autografy - to też przedłużało tę operację. Po prostu show. Niektórzy nawet się rozglądali, czy nie jest to ukryta kamera - „taaaak Skiba zmienia koło a tu nas filmują - wiemy, wiemy”. Ludzie byli przekonani, że to jest zaaranżowane, że takiemu człowiekowi, jak ja przecież nie może przydarzyć się złapanie gumy.
Z innej beczki... Początek lat 90. wyjazd w czasach studenckich na koncert do Francji. Samoloty były drogie, stwierdziliśmy, że prościej będzie kupić auto - każdy z naszej piątki wysupłał parę złotych i daliśmy te pieniądze szefowi teatru, który miał się znać na samochodach. Poszedł na giełdę i kupił… Tarpana. Ale mało tego – jakiś tam jego wujek miał go tak podrasować, żeby na ten wyjazd do Francji było wszystko w porządku. Na bokach auta napisaliśmy „Teatr Pstrąg”. Jedziemy, humory dopisują, rekwizyty na pace – fakt wyglądał, jak skrzynka pomidorów na kółkach, ale turlał się... Prędkości nie rozwijał zbyt dużej – na niemieckich autostradach mijali nas jak odrzutowce. Gdzieś tak w połowie coś zaczęło kapać – szybka kontrola, przykręcili i dalej w drogę. Po kolejnych 100 km zaczyna Tarpan znowu umierać, ale głośniej, 50 km od francuskiej granicy stop - nie da rady jechać… Wezwaliśmy pomoc drogową – przyjechał Niemiec. Na dzień dobry doznał kilku szoków – pierwszy, kiedy zobaczył auto – samochód z kosmosu, drugi, kiedy podniósł maskę i zobaczył silnik – rozwiązania prehistoryczne, trzeci - kiedy kazał go odpalić – i wtedy usłyszeliśmy dwa słowa, które zrozumiał każdy z nas mimo nieznajomości niemieckiego a słowa brzmiały - „motor kaput”. Mechanik zadzwonił, za chwilę przyjechała laweta i wciągnęli Tarpana na pakę. Ruszyliśmy w drogę, zastanawiamy się gdzie nas wiozą. Pytam Niemca gdzie jedziemy a on na to „Lada”. Sprawdzamy na mapie nigdzie nie ma takiej miejscowości, więc go pytam „Was ist das Lada” - a on pokazuje na swój samochód i mówi, że to jest Mercedes, a to co na lawecie to Lada - facet wiezie nas do serwisu Łady… My na to nie to nie jest Łada, chcemy do granicy francuskiej. Podwiózł nas tam - zadzwoniliśmy do organizatorów koncertu, którzy zorganizowali dla nas transport a dla naszego Tarpana mechanika - facet wyglądał jak z serialu „'Allo'Allo!” – z bagietką w ręku i w berecie z antenką. Dotarliśmy na koncert, tam w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że do naszego auta można wstawić silnik od innego samochodu, ale cena była niebotyczna. Organizatorzy festiwalu fajnie się zachowali, publiczności przedstawili nasz problem a ludzie z dobrego serca kupowali od nas plakaty i inne drobiazgi z własnej woli wykładając całkiem słuszne kwoty. Na miejscu u mechanika zdecydowaliśmy, że złomujemy samochód - na złomowisku zrobiliśmy sobie zdjęcie ze sprasowanym Tarpanem w kształcie kostki Rubika. Do Polski wracaliśmy autostopem – z całego zespołu ja dotarłem pierwszy do granicy...
Przygoda godna faceta z gitarą. Sądzisz, że Pajero to rockendrolowy samochód?
Myślę, że tak. Chociaż ja nie należę do osób, które obnoszą się ze swoją sławą. W opinii ludzi artysta powinien podróżować statkiem kosmicznym… Dla mnie ważne jest to, by samochód się nie psuł, był wygodny, miał dobry sprzęt grający - jak na razie jestem zadowolony. Muszę przyznać, że ten samochód jest cichy jak na silnik Diesla a trochę potwora pod maską tam siedzi. Dodatkowo mieści się w nim cały „Big Cyc”, co do sztuki...
Właśnie, ciężko jest się utrzymać razem jako jeden „Big Cyc”? Były słabe momenty?
W tym samym składzie gramy od 24 lat i uważam, że jesteśmy na polskiej scenie fenomenem. Momenty? Zdarzały się, ale jak widać jesteśmy niezniszczalni. Dotarliśmy się, każdy ma do siebie instrukcję obsługi i wiemy kto, co, jak i kiedy.
Co rockman wozi w bagażniku: gitarę, zwłoki czy… gumową lalę?
Oooo poza sprzętem muzycznym różne dziwne rzeczy - kapelusze, cylindry. Ostatnio na potrzeby najnowszego teledysku woziłem hełmy, pały, tarcze i karabiny zomowców. Także samochód już się przydał przy pracy nad nowym klipem, który kręciliśmy na terenie Stoczni Gdańskiej. Wjechałem tym autem bez obaw do dawnej hali u-botów gdzie produkowano przed wojną i czasie wojny statki podwodne dla Kriegsmarine. To nie żart - tam poza wystającymi drutami czy dziurami w ziemi mogła być jakaś mina - także w Pajero czułem się bezpiecznie...
Klip jest fajny a nowa płyta „Zadzwońcie na milicję” to Big Cyc na poważnie - skąd pomysł takiej właśnie płyty?
My wywodzimy się z pokolenia stanu wojennego. Miałem 17 lat, kiedy generał Jaruzelski wprowadził ciężki sprzęt do odśnieżania na ulice. To była naturalna potrzeba. Chciałem pokazać, że w podziemiu z lat 80. ważnym elementem kultury niezależnej był podziemny rock o którym się zapomina. Zwłaszcza, że, jeśli ktoś pamięta kapele z tamtego okresu to myśli raczej o takich zespołach jak „Lombard”, „Lady pank”, „Manaam” czy „Perfekt”, które nie były żadnymi podziemnymi zespołami, a które grywały koncerty na stadionach, w radiu ich piosenki były puszczane na okrągło a w „Dzienniku Ludowym” były ich plakaty.
Nurt niezależny tworzyły takie zespoły jak „Dezerter”, „KSU” czy „WC”, ale te zespoły istnieją do dziś i całkiem dobrze sobie radzą. Dlatego my przypomnieliśmy zupełnie zapomniane kapele: „Miki Mousoleum”, „Cela numer 3”, „Karcer”. Wyszukaliśmy ich stare nagrania kasetowe z koncertów czy nawet prób. O czym warto powiedzieć - na tych taśmach teksty były w ogóle niezrozumiałe. Jedna zwrotka była słyszalna, inna już nie...
To oznacza, że znaleźliście magnetofon w czasach, kiedy człowiek myśli o teleportacji?
Nie. My pracowaliśmy z tymi taśmami jak ekipa śledcza przy okazji wyjaśniania katastrof lotniczych. Używaliśmy specjalnych komputerów, odszumiaczy dźwięków do wydobywania słów – gdzie po którymś kolejnym odsłuchaniu w studio byliśmy pewni, że to zdanie brzmi tak a nie inaczej. To była żmudna robota… Myśmy te utwory nagrali w nowych aranżacjach, ale melodia jest zachowana a teksty są autentyczne z tamtego czasu. Podajemy daty, z których pochodzą te piosenki – to na ogół 1982, ’83, ’84 rok, czyli czasy generała Jaruzelskiego, czasy stanu wojennego.
Do kompletu dołączyliśmy nagrania uzyskane z zasobów archiwalnych Instytutu Pamięci Narodowej - dźwięki z demonstracji, okrzyki, rozmowy między centralą dowodzenia w komisariacie a radiowozami, które operują w tłumach i rozganiają demonstrantów. Wszystko nagrane zresztą przez nasłuch podziemia. Komunikaty o wprowadzeniu godziny milicyjnej. To razem tworzy taki rodzaj audycji radiowej, która myślę, że ma jakiś walor historyczny. Moim zdaniem dla ludzi mojego pokolenia będzie to powrót sentymentalny do tamtych czasów, a dla młodzieży po prostu ciekawa lekcja historii. Dowód na to, że historia w tym wydaniu nie musi być nudna.
Swoją nową płytą pokazujemy, że wtedy działy się ciekawe rzeczy, że grano rocka. Na topie były wszystkie kapele punkowe, reggae – to też było podziemie. Czyli nie tylko Jacek Kaczmarski grający na gitarze z nylonowymi strunami pieśni o carycy Katarzynie II, ale również punkowe zespoły śpiewające o ZOMO.
To już 16 płyta w naszym dorobku, nagraliśmy 15 wesołkowatych, przyszedł czas by zrobić krok w bok i pokazać, że też potrafimy inaczej. Płyta zrobiona w konwencji serio - do niej jest dołączony słowniczek pojęć stanu wojennego, gdzie ja wyjaśniam różne hasła z tamtego okresu, takie jak np. „Teleranek”, czyli popularny program dla dzieci, który zawsze leciał w niedziele rano a raz go zabrakło.
Kiedy było łatwiej być świrem? Wtedy czy teraz?
W czasach, kiedy myśmy byli świrami było bardzo mało świrów i wszyscy byli bardzo poważni. Pamiętam, kiedy ja robiłem „Pomarańczową Alternatywę” w Łodzi to ta oficjalna opozycja ofukiwała nas „co to jest za demonstracja? Dzień dziecka? Skiba w żółtych kalesonach wszedł na kiosk?”. My rzucaliśmy landrynkami w milicjantów, a oni woleliby obchody grudnia ze sztandarami. Ale to myśmy wtedy rządzili ulicami, to na nasze demonstracje przychodziły masy ludzi a na ich nie.
Poza tym to był też fascynujący widok, kiedy milicja goniła… krasnoludki. Nasze akcje skutecznie demoralizowały milicję obywatelską. Funkcjonariusz musiał mieć poczucie sensu swojej pracy - jeżeli miał w radiowozie zatrzymanych trzech krasnoludków, świętego Mikołaja, sierotkę Marysię i misia Uszatka to wtedy zaczynał poważnie w siebie wątpić... Tak to działało wtedy.
Dziś jest nadprodukcja świrów, dziś programy informacyjne są prowadzone w stylu „heja, heja”. Język subkultur i młodzieży trafia do polityki „zadyma w sejmie”, „dali czadu” - o tym mówi poseł zapominając języka polskiego? Elementy ze świata świrów są przejmowane do świata poważnego - teraz jest nadprodukcja sztucznych świrów. Kiedyś chciałbym posłuchać co znany człowiek ma do powiedzenia w programie Szymona Majewskiego - ale nic z tego, przerywano mu durnymi wstawkami. Być może teraz opozycją jest normalne zachowanie.
Chciałbyś spróbować sił w rajdzie terenowym? Może Dakar razem z Małyszem – on startuje Pajero?
Kiedyś rozmawiałem z Hołowczycem. To jest absolutny zlot czubków z całego świata, którzy ciężkimi wozami rywalizują z morderczym terenem. Myślę, że aż tak bardzo to nie - raczej małe off-roadowe sytuacje, zwłaszcza teraz i tym autem. Dakar to nie jest przygoda turystyczna, do tego trzeba się przygotowywać przynajmniej przez rok. Ja znam swoje miejsce… Oczywiście podziwiam Małysza - on się chyba przyzwyczaił do tego, że nie ma go w domu - o w tym miejscu jesteśmy podobni. Mówiąc szczerze - podziwiam i chętnie witałbym tych śmiałków na mecie z szampanem...
Gdybyś nie był muzykiem, to...
To byłbym prezydentem tego kraju lub… seryjnym mordercą (śmiech)