Nie żałuję niczego, staram się żyć normalnie
– Tyle się mówi o pana osobie, że
właściwie wydaje mi się, że pana znam. Mógłbym przyjść,
powiedzieć „cześć Piotrek” i zaprosić na piwo. Na pewno
zdarzają się tacy ludzie, którzy myślą, że skoro czytali o
znanej osobie w gazecie to ją znają. Czy to irytujące?
– Do ludzi podchodzę z szacunkiem,
inaczej nie miałbym czego szukać na scenie. Doświadczam tego na
własnej skórze, że ludzie reagują bardzo bezpośrednio. I dobrze,
bo w naszym kraju niestety nie jest to zbyt powszechne. Pamiętajmy,
że jesteśmy tylko ludźmi, uśmiech nas nic nie kosztuje.
– Czyli następne zdanie mogę
wypowiedzieć już bez „pan”?
– Koniecznie. (śmiech)
– Jesteś taternikiem. Czołówka
polskiego alpinizmu pochodzi z twoich stron. To jakaś moda? Nie
gracie w piłkę, tylko chodzicie w góry? A może ludzie ze Śląska
są twardzi, a tacy w górach się sprawdzają?
– Teraz z perspektywy czasu patrzę
na góry jako na dobrą szkolę życia. Jestem wdzięczny losowi, że
miałem i mam z nimi styczność. W życiu dobrze jest dbać o swoją
kondycję, psychiczną i fizyczną. W górach trzeba być sprawnym w
stu procentach, szczególnie w wysokich górach, jeśli nie jesteś
to… Podczas wspinaczki najczęściej błąd człowieka decyduje o
tragedii.
– A dla ciebie samego, czym są góry?
Chodzi tylko o sport, czy może są w tym jakieś romantyczne wątki.
Dążenie do celu, przygoda, ryzyko?
– W góry pojechałem na jedną z
pierwszych randek z moja żoną Agatą. Randka zaliczona pełnym
sukcesem. (śmiech)
– Gdyby któryś z naszych
czytelników chciał się wybrać na górską randkę „zakończoną
sukcesem”, poleciłbyś jakieś miejsca?
– Ustroń, Wisła, Zakopane np.
Kościelisko, ale równie piękne są nasze skałki np. w
Podlesicach, czy Mirowie. Jest tam również bogata baza noclegowa.
Kiedy robiłem kurs taternicki, spaliśmy pod Morskim Okiem, wtedy
poznałem prawdziwie piękno Tatr. Mieliśmy mało wspólnego z tzw.
„lansem zakopiańskim”. Proszę mi wierzyć, że takie góry o
wiele lepiej smakują. Z kolei ze starszym synem Pawełkiem wybrałem
się pod Wodogrzmoty Mickiewicza. Super sprawa, całe popołudnie
mieliśmy tylko dla siebie, a syn po wycieczce padł ze zmęczenia.
– Pytam o góry, bo widzę analogię
do Twojego życia. Dla laików szczyt to cel ostateczny. Ludzie gór
wiedzą, że to dopiero połowa, trzeba jeszcze zejść cało i
zdrowo. „Feel” jeden szczyt ma za sobą, co dalej?
– Fajnie zadane pytanko. Uświadamiam
sobie coraz bardziej, że działam w „showbiznesowej podkulturze”.
Czasami mam wrażenie, że zrobiliśmy wszystko, użyliśmy do tego
całej wiedzy i emocji, teraz możemy tylko robić swoje. Korony nie
chcę. Cały czas musisz coś udowadniać, nie możesz żyć
normalnie, bo napiszą np. że nic nie robisz. Żeby działać na
skalę europejską czy światową musi być całe grono ludzi, którzy
Ci pomogą funkcjonować. W „Feelu” jest cały czas muzyka,
powiedziałbym, że teraz chcemy być z nią jak najbliżej, to nam
przyniosło sukces i tą drogą chcemy iść dalej. Cały czas mamy
próby, jak za starych czasów, w naszej starej kanciapie z piwkiem w
ręku (śmiech).
– No właśnie, wszyscy znają cię
jako frontmana z pop-rockowej formacji „Feel”, ale to miało
jakiś początek. Pamiętasz jak zrodziła się pasja do muzyki?
– Pasja do muzyki to godziny spędzone
z instrumentem, to zespoły, w których grałem standardy zespołu
Dżem i godziny rozmów o tym, co będziemy robić w życiu. Przede
wszystkim strasznie mnie kręciło pisanie muzyki, obcowanie z
dźwiękami. To, co jest teraz, to wynik konsekwentnego, trzeźwego
myślenia o muzyce. Podobnie jak ze sprzedawcą, jeśli chcesz być
dobry, musisz mieć świadomość tego, co robisz, kiedy wykonujesz
swoją prace. Ja zaczynałem od grania dla 10 osób, a teraz niektóre
koncerty jak np. „Feel Festiwal”, zagraliśmy dla
siedemdziesięciotysięcznej publiczności.
– Jak formowała się ekipa Feel?
– Wszedłem do „Feel” z bagażem
doświadczeń. Dzieliłem się tym z chłopakami. To zgrana ekipa. Po
kilku latach spędzonych razem mogę o tym powiedzieć głośno.
– Ile graliście razem zanim
pojawiły się pierwsze szanse na wielką karierę?
– Dwa lata.
– Od jakiegoś czasu „Feel” ma
nowego menadżera, Dariusz Krupa zajmuje się tylko kontraktami, czy
pomaga też w komponowaniu muzyki?
– Darek zajmuje się kontraktami.
– A plotkujecie czasami o Edycie G.?
– Ja nie z tych.
– Myślisz może o płycie solowej?
– „Feel” ma bardzo zgraną ekipę
od lat. „Feel” czy Piotr Kupicha, to nie ma znaczenia.
Najważniejsza jest dawka energii, którą z siebie wyrzucasz. Jeśli
dojdzie kiedyś do nagrania płyty promowanej moim nazwiskiem z
pewnością będzie ostrzej!
– Gdybyś miał zrobić solową
płytę, byłaby bardziej alternatywna? Lubisz słuchać gitarowego
grania, jacy artyści cię inspirują?
– Czy alternatywna – nie wiem, ale
z pewnością bardziej gitarowa, lubię brzmienie „Creed”, „Alter
Bridge”, „Green Day”.
– A jakiś polski głos, zespół?
– Mało jest fajnych głosów w
Polsce, no może Piotr Cugowski – o zdecydowanie TAK.
– Jesteś ortodoksyjnym fanem gitar
Gibsona, czy sięgasz czasami po inne narzędzie pracy?
– Napisałem teraz piosenkę, w
której brzmienie Fendera będzie idealne. Numer trochę
claptonowski. Uwielbiam Gibsona przede wszystkim za moc.
– Ile masz aktualnie gitar?
– Mam pięć „wioseł”.
Największy sentyment mam chyba do Gibsona SG, zrobionego na
zamówienie, z przystawkami EMG. Bardzo pięknie brzmi, zarówno na
czystym brzmieniu jak i z przesterowaniem.
– Wersja na zamówienie powstała w
USA, czy jest to kopia wykonana przez polskiego lutnika?
– Wykonana w Polsce przez polskiego
lutnika z Będzina, bardzo zdolnego faceta. Jako ciekawostkę dodam,
że miała ona trafić do gitarzysty zespołu Dżem, Jurka
Styczyńskiego, ale udało się i teraz mam ją ja.
– Jak wygląda Kupicha przy pracy?
Piosenki powstają w różnych miejscach, czy masz swoje ulubione
chwile – katalizatory kreatywności. To są miejsca, rzeczy,
momenty?
– Skupiony! Żeby powstała dobra
piosenka, musisz zagłębić się bardzo w sam schemat, pomysł
piosenki. To trochę tak jakby chcieć dotrzeć do atomu jądra.
Kiedy panujesz nad całą piosenką, zwrotką, refrenem, emocjami,
może powstać coś … prawdziwego.
– Czyli znów emocje? „Feel”
znaczy czuć, odczuwać…
– Tak, emocje to 100% życia.
– A łatwo o emocje, jeśli gra się
jakiś kawałek... trzysta, czterysta, tysiąc razy?
– Jeśli napisałem go sam, nie ma z
tym problemu, a odtwarzane cudzej piosenki… W takim wypadku nigdy
nie wiesz, co tak naprawdę miał autor na myśli.
– Wydaje mi się, że osoba odnosząca
sukces, bywa obiektem „polskiej zawiści”. Czy czasami żałowałeś,
że nie jesteś Piotrkiem z Katowic, ale Kupichą z „Feel”?
– Ludzie zazdrośni objawiają się
przeważnie w Internecie, na ulicy jest o wiele lepiej. Nie żałuję
niczego, staram się żyć normalnie. Chociaż wejście do marketu
często kończy się kolejką za mną. „To ten z „Feela” chyba,
ja nie mogę…”
– Jesteś zodiakalną rybą, czyli
romantykiem. To romantyzm popycha Cię do motocykli?
– Piotr Kupicha, czyli romantyk –
to prawda. Motocykl w mojej rodzinie jest od zawsze. Ojciec, brat, i
ja jeździmy.
– Jakieś większe romantyczne
wyprawy motocyklem na koncie?
– Z Miami na Key West na Florydzie.
Była magia i przestrzeń. W naszym kraju znamy powiedzenie „poczuć
wiatr we włosach” i tak naprawdę sami nie wiemy, o co chodzi? W
Stanach są miejsca, gdzie można jeździć bez kasku. To daje
poczucie prawdziwego „odlotu” na motocyklu.
– Znasz się na technice i
motoryzacji, czy zakupów dokonujesz na zasadzie impulsu. Bo ładnie
wygląda, bo fajnie brzmi itd.?
– Analizuje bardzo skrupulatnie każdy
zakup … musi być z rabatem. (śmiech)
– Wygląda na to, że wszystko, co
robisz w życiu to emocje. Nie dziwię się, że wspominasz czasami o
szybkiej jeździe samochodem. Kiedyś miałeś Hondę Civic, dziś ?
– Hondy już nie mam, ale trafiła w
dobre ręce. Zresztą żona przez dwa lata „nastukała” niecałe 20 tys. km. Była jak „nówka”.
– OK, no to tak na koniec powiedz,
kiedy będziemy mogli odczuć, te wasze emocje. Kiedy najbliższe
koncerty, trzecia płyta?
– W sprawie koncertów, zapraszam na
naszą stronę, a w przyszłym roku będzie „Feel 3”.
– Dzięki za rozmowę.